Słońce

Kiedy byłem mały, kochałem słońce; zamykałem oczy i pod powiekami robiło się czerwono – trafia na to zdanie w trakcie lektury Bataille’a. Zamyka oczy, czerwone morze pod powiekami, a on widzi siebie, jest dzieckiem mrużącym twarz w bezchmurny dzień. Zakopuje dłoń w gorącym piasku, drobne palce przenikają wszystko i pędzą oszalałe przed siebie.

W owym czasie czytał namiętnie, tropił solarne fragmenty. Zdawało mu się, że w trakcie lektury uwalnia pokłady energii zamknięte w tekście. Każde zdanie było małą eksplozją, która stopniowo, słowo po słowie, rozsadzała go od środka.

Z dzieciństwa pamięta jeszcze drzewo za oknem. Często wraca do niego myślami. Wyobraża sobie światło, które otula pień, migocze na liściach i siebie na tym świetle. Przylgnąć do niego całą powierzchnią – pieści w sobie ten widok.

Wchodzi po schodach, słońce wpada przez szybę. Przykłada dłoń do ściany, w ciepłe miejsce, po chwili ucho, nagle wydaje mu się, że jest bezdomny, że nie ma już nic, tylko ten jasny punkt, jakieś życie, do którego się zbliżył, którego teraz nasłuchuje, jak słucha się bicia serca; życie, w które się włącza, w którym rozlewa się, tak, jak to światło na ścianie – zamknięte w kwadracie okna, a jednak nieustannie atakujące swoje granice.

Powracający sen o Van Goghu. Widzi go leżącego przy drodze, gdzieś na południu Francji (pamięta błękit nieba, kruszenie ziemi w dłoniach), rozżarzonego do białości.  Z ust wypływa mu złocista strużka, mówi: słońce, to jajo, stamtąd wyszliście, jeszcze czuć od was, świetliste pisklęta, promienistym śluzem. Innym razem – w głębi tego snu, w którym śnił siebie śniącego – znajduje w dłoni drobne zawiniątko, małe słońce w postaci odciętego ucha.

Ojciec nosił słoneczną maskę. Obserwował go, jak wystawia twarz, chwyta promienie. Gdy umarł, twarz stała się blada, kamienna, a promienie ześlizgiwały się po niej i umykały pod drzwi.

Kiedyś zbyt długo przebywał na słońcu. Zasnął ukołysany wiatrem i pisakiem przesypującym się przy uchu. Obudził się słaby, bez sił. Nie mógł się podnieść. Miał wrażenie, że rozprasza się w jakiejś wielości, mnogości obdarzonych odrębnym życiem drobin, wibrującej masie, nie odróżniał już siebie od niewidzialnego ruchu wydm. Promienieję – pomyślał.

To uczucie zostało w nim na długo. Budził się nagi, odkryty, czuł wiązki rozchodzące się w ciele, strumienie podążające we wszystkich kierunkach.

W jedną z tych słonecznych nocy usiadł do pisania. Rozpalony, wyrzucał z siebie słowa energetycznymi nitkami: ten promienny uśmiech na mojej twarzy, to znak ciągłej erupcji, prędkości, które przemieniają mnie w grzbiet ciepłej fali.

Przypomniały mu się słowa Roussela: pisałem tysiącem płonących stalówek.


Ignacy Kotkowski – publikował w ,,Twórczości”, ,,Orgii Myśli”, ,,Nowej Orgii Myśli”, ,,Małym Formacie”. W 2019 roku, nakładem Wydawnictwa Eperons – Ostrogi, ukazał się jego zbiór opowiadań pt. ,,Niehistorie”

Ilustracja: Vincent Van Gogh ,,Siewca”