Mam takie cytaty z „Mistrza i Małgorzaty” Michaiła Bułhakowa, które zawsze powtarzam w trudnych chwilach mego życia, aby dodać sobie animuszu

Z prof. Marią Jolantą Olszewską rozmawia Joanna Szumańska.

Fot. Paweł Czarnecki

Joanna Szumańska: Jakie są pierwsze książki z dzieciństwa, które Pani Profesor pamięta?

Maria Jolanta Olszewska: Prawda jest taka, że im człowiek jest starszy, tym lepiej pamięta to, co wydarzyło się w dzieciństwie. Powrót do lektur z tego czasu okazuje się, czymś niezwykle przyjemnym, rzec można   szczególną podróżą w czasie – powrotem do przeszłości. Pierwszą ważną moją lekturą dziecięcą jest „Nalle, wesoły niedźwiadek” Gösty Knutssona.  Uwielbiałam tego niezwykle sympatycznego misia i jego zwariowane przygody. Kazałam sobie czytać tę książeczkę przed snem.  Podobnie jak „Kubusia Puchatka” Milne’a. Potem nastąpiło odkrycie książek Jana Grabskiego o zwierzętach.  Mój zachwyt wzbudził „Puc, Bursztyn i goście” i „Puch kot nad koty”. Wtedy to zrodziła się moja miłość do zwierząt, a zwłaszcza psów.  Uwielbiałam też baśnie z różnych stron świata.  Była to moja pierwsza lekcja geografii i enologii. Nie ukrywam, że wkrótce ukochaną książką stała się baśń „Na jagody”, a wkrótce „O sierotce Marysi i siedmiu krasnoludkach”. Pamiętam, że książka ta wywarła na mnie wielkie wrażenie nie tylko przez treść, ale przede wszystkim dzięki przepięknym ilustracjom Marcina Szancera. Do dziś pamiętam egzemplarz zakupiony przez moją Mamę w antykwariacie. Dla mnie zupełnie bezcenny, niestety potem zagubiony w czasie kolejnych przeprowadzek. Kolejną ważną książką stało się „W pustyni i w puszczy” Henryka Sienkiewicza.  Dlaczego tak dobrze pamiętam moje pierwsze spotkanie z powieścią Sienkiewicza, ponieważ byłam wtedy chora na odrę, choroba trwała trzy tygodnie i opiekował się mną dziadek, który stwierdził, że należy coś porządnego dziecku poczytać, żeby umilić mu czas choroby. Mama kupiła wtedy „W pustyni i w puszczy”.   Ten czas, kiedy słuchałam o przygodach Stasia i Nel, o Kalim i Mei, psie Sabie i słoniu Kingu, o ich perypetiach i egzotycznych przygodach, pomimo ciężkiej choroby, okazał się jednym z najmilszych wspomnień z mojego wczesnego dzieciństwa. Zakochałam się wtedy w Afryce i w głównych bohaterach. Staś Tarkowski stał się ideałem mężczyzny dla mnie na wiele lat.  (śmiech). Całe moje dzieciństwo towarzyszyły mi ukochane bajki Ignacego Krasickiego, Aleksandra Fredy, Jana Brzechwy i Juliana Tuwima. Znałam je na pamięć i zamęczałam wszystkich, recytując wybrane fragmenty.  Wesoło mieli ze mną na różnych rodzinnych przyjęciach.  Kiedy byłam już starsza, rodzice nie mieli czasu mi czytać, więc bardzo szybko, nie wiadomo, kiedy, nauczyłam się czytać sama. I wtedy dopiero zaczęła się moja prawdziwa przygoda z książkami.  Czytałam dosłownie w kółko na okrągło.  Jak skończyłam książkę, to potrafiłam zaraz zacząć ją od początku.  Można powiedzieć, że dosłownie „pożerałam” książki, niewątpliwie stałam się „pożeraczką” książek, była to lektura zachłanna i zupełnie nie zróżnicowana.   A wyprawa do biblioteki, która mieściła się niedaleko mnie była to chwila wyczekiwana, aby nie powiedzieć upragniona. Traktowałam ją jako nagrodę za trudny szkolne. Przyznaję się ze wstydem czytałam pod ławką w czasie lekcji i z latarką pod kołdrą.  Co więcej nigdy nie pominęłam żadnej szkolnej lektury. Adam Bahdaj, Edmund Nizurski, Aleksander Minkowski, Jerzy Broszkiewicz oraz Krystyna Siesicka, Irena Jurgielewiczowa, Hanna Ożogowska itd.  –  to były te   książki „połykane” przeze mnie.  Do tego dochodziły książki podróżnicze.  W pierwszych latach szkoły podstawowej na okrągło czytałam „Tajemniczy ogród” Frances Hodgson Burnett i „Dzieci z Bullerbyn” Astrid Lindgren. Inne książki tych pisarek aż tak bardzo mi się nie podobały.   Moda na Muminki przyszła później. Była to ukochana lektura moich dzieci, w której aktywnie uczestniczyłam. Seria ta po latach dołączyła do moich ulubionych książek. Pamiętam, że jak byłam w ósmej klasie,  nasz kolega znalazł w pudełku w domu  „Przeminęło z wiatrem”. Czytałam te cztery tomy dzień i noc. Pamiętam, jak przepłakałam cały dzień nad Scarlett i jej losami, a potem usiadłam i jeszcze raz te cztery tomy przeczytałam „od deski do deski”.  Wkrótce przyszedł czas na książki poważniejsze, wymagające skupienia, namysłu, zmuszające do refleksji. Taką lekturą był „Mały książę” Antoine’a de Saint-Exupéry’ego.  Ta książka pozostała ze mną do dziś. Kiedy zaczęłam czytać klasykę, dopiero wtedy zrozumiałam, po co tak naprawdę są książki i dlaczego wciąż do niektórych lektur się powraca.  Pamiętam też wstrząs emocjonalny wywołany „Dumą i uprzedzeniem” Jane Austin, że o „Wichrowych wzgórzach” Emily Brontë nie wspomnę.  Udawałam wtedy chorą, aby zostać w domu i dowiedzieć się, jak ta powieść się skończy. Do pisarek ważnych dla mnie   należała także Sigrid Undset.  Dzięki niej pokochałam książki historyczne.  I tak odkryłam pisarstwo Hanny Malewskiej.  Tych nazwisk mogłabym wymienić znacznie więcej. Chociażby zauroczenie poezją Leopolda Staffa i skamandrytami albo   romantyzmem i realizmem rosyjskim. Puszkin, Turgieniew, Czechow, dopiero potem Dostojewski, a wkrótce Paustowski.   Największe zaskoczenie, niespodzianka i szok, to niewątpliwie lektura „Mistrza i Małgorzaty” Michaiła Bułhakowa.  Po latach widzę to coraz bardziej wyraźnie, że na różnych etapach życia te same książki czyta się zupełnie inaczej. Dotyczy to przede wszystkim lektur szkolnych, których lektura jest często wymuszona i trudna. Wystarczy przywołać chociażby „Lalkę” Bolesława Prusa. Wszystko ma swój czas.  Rodzi się też potrzeba powrotu do niektórych książek.  Dla mnie takim zaskakującym powrotem była ponowna lektura dzieł Josepha Conrada.   Ostatnio wróciłam do lektury „Dziennika”, Listów i opowiadań Kathrine Mansfield.  Ten powrót mogę określić jako dla mnie niesamowity.  Coraz bardziej odkrywam przyjemność w czytaniu esejów podróżniczych nie tylko Iwaszkiewicza i Herberta, ale również np. Pawła Hertza czy obcych twórców jak Henry James czy Patrick Leigh Fermor.  Esej, szeroko rozumiany, powoli staje się moim ulubionym gatunkiem literackim w ogóle. Poza tym pozostaje lektura związana z pracą uniwersyteckiego wykładowcy wymagająca rutyny, ale też wyjścia poza schemat. Praca ze studentami poza wszystkim, daje jednak ogromną satysfakcję. W ten sposób odkryłam Johna Syge’a i Wiliama Yeatsa, a z polskich twórców „innego” Kraszewskiego, Żeromskiego, Reymonta czy Nałkowską. Nie ukrywam, że takim odkryciem było dla mnie pisarstwo Stanisława Rembeka.  Czasami jednak tęsknię za latami, kiedy sięgałam po kolejną przygodową książkę.  Obecnie lektura nawet najbardziej pasjonującego kryminału (przyznaję, że takie książki czytam w dużych ilościach) nie przypomina zachłannej lektury z lat młodości. Chociaż przyznam się, że czytając w tramwaju, kilkakrotnie przejechałam mój przystanek, pochłonięta lektura nowego thrillera.

J.S: (śmiech)

M.J.O: W dzieciństwie lektury mi dobierali dorośli. Był to wybór przemyślany i mądry.  Potem, gdy już sama dobierałam sobie lektury, przyszedł czas na bibliotekę szkolną i publiczną, czasami także ktoś z dorosłych polecił mi książkę, ale najczęściej sama sobie wyszperałam coś interesującego na półce. Szperactwo było czymś niezwykle przyjemnym i szybko stało się czymś w rodzaju nałogu. Książki się wtedy dosłownie zdobywało.  Był zwyczaj pożyczania sobie książek. Do takich zdobytych książek należała seria książek „Doktor Dolittle”, w którym się po raz kolejny zakochałam i wspomniany już „Tajemniczy ogród”. Przyznam się, że „Tajemniczy ogród” jest jednym z moich ulubionych lektur bez względu na mój wiek. Do „Tajemniczego ogrodu” chętnie powracam. Kiedy zwiedzam opuszczone ogrody, to zaraz przypomina mi się ta ukochana książka i opisana w niej niezwykła historia. Pierwsze lektury z konieczności były lekturami z przypadku, podyktowane głównie ogromną chęcią czytania. W tym duchu byłam wychowana w domu przez dziadków i rodziców, dla których książka była czymś najważniejszym w życiu, potem dopiero liczył się teatr i kino. Tego nauczył mnie mój Dziadek i moja Matka, którzy byli zagorzałymi czytelnikami.  Pamiętam ich zawsze z książką. Albo zajęci byli czytaniem, albo na stole leżał stos książek. Każda była obłożona w papier. Używali też specjalnych zakładek. Pamiętam, że część z nich sama dla nich robiłam na lekcjach wychowania technicznego, co uważałam z ogromne wyróżnienie.  Książka stanowiła dla nich całe życie do tego stopnia, że moja mam miała na imię Eliza na cześć Elizy Orzeszkowej. Dziadek uważał, że jest to najwybitniejsza pisarka i wspaniała, mądra kobieta. Zawsze wszyscy się śmieli, że to imię to na cześć Beethovena, co Dziadka bardzo denerwowało.  Żeby było weselej, Ojciec miał na imię Henryk. Pochodził z kresowej rodziny i dostał imię po pisarzu, na drugie zaś miał Romuald po ostatnim przywódcy powstania styczniowego. Takie to były czasy!

J.S: Jakie są wspomnienia i sytuacje związane z książkami z dzieciństwa? Pamięta Pani Profesor atmosferę podczas czytania tych pierwszych książek?

 M.J.O: Tak, to były chwile uroczyste.   Musiała być cisza, nie grało radio ani telewizor. Często czytano mi w parku lub na wyjeździe np. nad strumykiem lub na plaży. Pamiętam wakacje w Bukowinie Tatrzańskiej, kiedy Mama czytała mi „Przygody Tomka Sawyera”. Niestety na książkę o przygodach Hucka musiałam poczekać kilka lat, bo lektura była nie do zdobycia.  Jednym z prezentów na urodziny, imieniny czy na Gwiazdkę zawsze była książka. Nie mogłam się doczekać, aż ktoś z dorosłych zacznie mi czytać. Pamiętam, jak na jedno Boże Narodzenie dostałam „Dziadka do orzechów” Hoffmana. Proszę sobie wyobrazić lekturę tej niezwykłej opowieści pod choinką, niezapomniane to było przeżycie.  Pamiętam też, że pod choinkę dostałam „Pinokia” Carla Collodiego i „Serce” Amicisa. Zachowałam w pamięci zimowy dzień ze wczesnego dzieciństwa, kiedy czytano mi „Królową śniegu” Andersena. Przerażały mnie jego baśnie jak np. „Choinka”, ale i tak prosiłam o lekturę „Małej syrenki”, „Brzydkiego kaczątka” czy „Bzowej babuleńki”.

W związku z tym, że od kiedy nauczyłam się czytać, robiłam to non stop, dla mnie lektura nie miała świątecznego charakteru. Chwile uroczyste były wtedy, gdy zdobyłam książkę, na którą długo czekałam w bibliotece. Albo jak dostawałam wymarzoną książkę w prezencie, zwłaszcza kiedy była pięknie oprawiona i ilustrowana. Pamiętam, że takim dziecięcym wielkim odkryciem były ilustracje Marcina Szancera, Janusza Grabiańskiego, a później Antoniego Uniechowskiego. Czytałam „Lalkę” i „Emancypantki” z jego ilustracjami. Czasami zastanawiam się nad tym, że chyba bardziej z tamtych czasów pamiętam ilustracje z książek niż ich treść. Książki dla dzieci są przecież pięknie ilustrowane. Pamiętam, że z jednej strony uśmiech wywoływały cudowne ilustracje Szancera, a z drugiej strony obrazki Bohdana Butenki. Pamiętam, jak czytałam „Przygody Kapiszona” opatrzone cudownymi groteskowymi lustracjami.  Do dziś cenię sobie poczucie humoru Butenki. Na pierwszym miejscu zawsze stawiałam książki, ale nie gardziłam czasopismami dla dzieci.  Zakup ich nie był prosty. Trzeba było mieć teczkę w kiosku Ruchu. W końcu rodzice wykupili mi prenumeratę.  Powrót ze szkoły w określny dzień tygodnia łączył się ze sprawdzaniem skrzynki pocztowej. Co to była za radość, kiedy okazywało się, że pisemko już przyniósł listonosz. Niektóre numery „Misia” czy „Świerszczyka” pamiętam do dziś. Oczywiście nie w całości, ale jakiś wierszyk czy ilustrację. Po „Świerszczyku” był „Płomyczek”, „Płomyk”, „Świat młodych”. W szkole średniej odkryłam „Kulturę” i „Twórczość”.

J.S: Czy ma Pani Profesor ulubione zdanie z ważnej dla Pani książki?

M.J.O: Nie będę tu zbyt oryginalna, ulubione cytaty to te z „Małego Księcia” np. „Miłość nie polega na tym, aby wzajemnie sobie się przyglądać, lecz aby patrzeć razem w tym samym kierunku” lub „Dobrze widzi się tylko sercem. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”.   Natomiast mam takie cytaty z „Mistrza i Małgorzaty” Michaiła Bułhakowa, które zawsze powtarzam w trudnych chwilach mego życia, aby dodać sobie animuszu:   

„Niech mnie diabli porwą!

– Niech diabli porwą? To się da zrobić!” (rodz. 17)

 Lub „To wódka? – słabym głosem zapytała Małgorzata. […]

– Na litość boską, królowo – zachrypiał – czy ośmieliłbym się nalać damie wódki? To czysty spirytus” (rozdz. 24)

 i jeszcze jeden: „Nie wiadomo, dlaczego wszyscy mówią do kotów „ty”, choć jako żywo żaden kot nigdy z nikim nie pił bruderszaftu” (rozdz. 24)

J.S: Jakie są najważniejsze książki w Pani życiu?

M.J.O: Jak się Pani domyśla, dla mnie   najważniejszą książką jest „Mistrz i Małgorzata”. Przeczytałam ją w liceum, od tej pory jest w nieustający sposób ze mną obecna. Tak jak „Mały książę” Antoine’a de Saint-Exupéry’ego.   Takim tekstem znaczącym są np. „Panny z Wilka” Iwaszkiewicza. Wybór w tym wypadku – moim zdaniem – nie polega na oryginalności. Są to książki, które są cząstką nas, stanowią tkankę naszego ciała i duszy. Tak było z tragedią antyczną i Biblią.  Poza szkołą, te teksty zaczęłam czytać samodzielnie  tak naprawdę w wieku dorosłym,  pewnie późno, ktoś powie, ale dopiero teraz, pewnie też nie do końca, zaczynam rozumieć sens tej lektury, która po Gadamerowsku jawi się  jako niekończące się zadanie… brama ku Wieczności… ku Światłu…  

Fot. Paweł Czarnecki

J.S: Jakie są Pani praktyki czytania? Czy może zaznacza Pani fragmenty, zagina rogi lub zakreśla?

M.J.O: U nas w domu książka była szanowana, zaginanie rogów stronnic lub podkreślanie uznane było za zbrodnię.  Teraz podchodzę do tego bardziej swobodnie.  Zaznaczam fragmenty, ale nie potrafię zmusić się, by zagiąć stronę. Chociaż niestety takie barbarzyństwo w pośpiechu zdarzy mi się popełnić.

J.S: Bardzo często pytamy o to, dlaczego czytamy. Jak Pani Profesor sądzi, dlaczego ludzie czytają? I dlaczego piszą?

M.J.O: Odpowiem słowami Wisławy Szymborskiej, że „Czytanie książek to najpiękniejsza zabawa, jaką sobie ludzkość wymyśliła”.  Tylko trzeba mądrze dobierać książki i nauczyć się nad nimi pochylać, wgłębiać i do nich powracać.

J.S. Chciałabym jeszcze nawiązać do Wiktora Hugo i czarnego romantyzmu. Czy mogłaby Pani Profesor przybliżyć kategorie ciemności i zła, które są obecne w literaturze z tamtego czasu? Co jest takiego niezwykłego u wielkich romantyków i jakie książki Pani poleca?

M.J.O:   Niewątpliwie jest to temat fascynujący i trudno na ten temat wypowiedzieć się krótko. Czarny romantyzm (ang. Black Romantic, Black Romanticism, Dark Romantic, Dark Romanticism, niem. Schwarze Romantik) jest to jeden z najważniejszych nurtów w literaturze romantyzmu europejskiego, w tym także polskiego. Trzeba pamiętać, że czarny romantyzm jest, w dużym bardzo uproszczeniu mówiąc, reakcją na wiek rozumu i doświadczenia, jakim było Oświecenie.  Czarny romantyzm „ciemny”, „nocny” wyróżnia przede wszystkim głęboko pesymistyczna wizja świata: bytu, egzystencji człowieka, natury, kultury i historii.   Niezbywalnymi elementami tego nurtu są irracjonalizm, metafizyka i melancholia, co wiążę się z fascynacją „drugą”, mroczną, nieprzewidywalną   stroną rzeczywistości, ludzkim szaleństwem i złem, które w tym przypadku nabiera metafizycznego wymiaru, jest agresywne i właściwie niepokonalne.  Wszystko, co straszne, przerażające, okrutne fascynuje wtedy twórców.  Rzeczywistość ulega odrealnieniu i jawi się niczym ze strasznego, koszmarnego snu. Do ulubionych motywów „czarnego romantyzmu” należą: noc, ciemności, blade światło księżyca, mgły lub opary, spienione morze, burze, czarne tafle jezior, tajemnicze, nawiedzone   zamki, puste okna, lochy, piwnice, mury, wieże, ruiny, puste leśne polany, skaliste, strome wzgórza i przepaści. Ten nie-ludzki krajobraz zaludniają dziwne stwory, bohaterowie pozbawieni się stabilnej ontologii, jawią się jak z pogranicza dwóch światów, są to włóczędzy, wędrowcy z znikąd, mnisi, dziwni arystokraci, zbrodniarze, sadyści, prześladowane dziewice. Czarny romantyzm przedstawiał jednostkę jako wyobcowaną, podatną na grzech i samodestrukcję, ze swej natury nieumiejącą odróżnić dobro od zła, której obce jest pojęcie sumienia, ulegającą istotom nadprzyrodzonym. Twórcy tego kierunku dokonywali wizualizacji zła w postaci szatana, duchów, demonów, wampirów i upiorów. Zło przybiera tu różne maski, co więcej nie zostaje potępione.   Nawet natura gubi swą idylliczność i staje się złowroga, straszna, pozbawiona pierwiastków harmonii i boskości. A zatem dla głównych przedstawicieli czarnego romantyzmu świat jawi się jako straszny, złowrogi, przerażający, ciemny i tajemniczy, a przy tym nieskończenie zły, wręcz piekielny.  Jest to świat pozbawiony nadziei, gdzie ludzie szlachetni giną, a źli triumfują. A zatem jest to świat bez ładu moralnego.  Czytając utwory z tego kręgu, czytelnik ma ulec atmosferze horroru i makabry. Fabuła tych dzieł często realizuje zazwyczaj konwencje melodramatu, nazwanego wtedy „zdegradowaną tragedią” i realizującego zasady nowej uczuciowości. Melodramat szybko staje się postawą światopoglądową.  Jednak twórcom czarnego romantyzmu nie chodziło tylko o wywołanie w odbiorcy przerażenia, tak jak ma to miejsce w klasycznej powieści gotyckiej np. „Zamczysku w Otranto” Horacego Walpole’a czy „Mnichu” Matthewiu Gregory’ego Lewisa, stworzenie nastroju obezwładniającego lęku, będącego medium sensu, tylko o przekazanie prawdy o człowieku jako istocie złej z natury i takim że samym świecie.  Zło jest wszechobecne, niezniszczalne, bezwzględne w swym okrucieństwie. Stąd całość utworu wpisującego się w nurt czarnego romantyzmu   wyróżnia przede wszystkim sceptycyzmem poznawczym, bliskim już nihilizmowi.  Można powiedzieć, że twórcy odkrywają w człowieku mroczną, niezgłębiona   sferę afektywną, podświadomość, owo przerażające mare tenebrarum ludzkiej duszy, gdzie kryje się prawda o nim samym. Ta prawda poraża odbiorcę.   Do znanych twórców czarnego romantyzmu należeli m. in. Edgar Allan Poe, E.T.A. Hoffmann, Novalis, Bracia Grimm,  Algernon Charles Swinburne,  Gérard de Nerval, a wkrótce  dołączyli do nich Leconte de Lisle,   Charles Baudelaire  i Comte de Lautréamont. Z bardziej znanych polskich twórców należy wymienić Seweryna Goszczyńskiego, Antoniego Malczewskiego czy Zygmunta Krasińskiego.   Elementy czarnego romantyzmu zasadniczo znajdziemy praktycznie u wszystkich twórców tego okresu, czego dobrym przykładem jest twórczość Juliusza Słowackiego czy Wiktora Hugo.  

J.S: Dziękuję za rozmowę


Maria Jolanta Olszewska – profesor w Instytucie Literatury Polskiej na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, kierownik Pracowni Historii Dramatu 1864-1939. Autorka licznych studiów poświęconych literaturze polskiej m.in. „W poszukiwaniu sensu. Szkice o literaturze polskiej XIX i XX wieku”.