Kot Behemot jest łobuzem

Z Agnieszką Makowską rozmawiają Joanna Szumańska i Karolina Rychter. Zdjęcia: Paweł Czarnecki w Kawiarnia Czytelnik Nowe Wydanie.

Joanna Szumańska: Czy masz fragmenty albo cytaty z książek, które sobie wypisujesz? Albo cytaty, które pamiętasz?

Agnieszka Małkowska: Pewnie tak, ale teraz ich nie pamiętam. Wyskakują z pamięci w najmniej oczekiwanych momentach. Wywoływane do odpowiedzi, chowają się i siedzą cicho.  Jeśli chodzi o wypisywanie, to nie wypisuję. Szkoda, bo może łatwiej byłoby nad nimi zapanować.

Karolina Rychter: A podkreślasz?

A.M.: Nie podkreślam. Za to uwielbiam robić zakładki z wydartych kawałków papieru. Nie używam profesjonalnych naklejek, tylko  biletów, paragonów, rachunków – wszystkiego , co znajdę w plecaku czy torebce.  Bardzo często pracuję, czytam w pociągu i biorę wtedy to, co mam pod ręką.  Niestety mam też ten niechlubny zwyczaj, że robię krzywdę książkom – zaginam rogi. 

Bardzo dużo czytam na początku semestru, bo studenci u mnie na zajęciach muszą zrobić krótką wypowiedź sceniczną, etiudę, małą formę teatralną. W ramach moich zajęć, mogą robić wszystko – mogą sami napisać, zainspirować się jakąś literaturą,  wziąć fragment dramatu,  zrobić adaptację. Jeśli chodzi o literaturę, to im obszerniejsza pozycja, tym trudniej o sensowną zwartą adaptację,  to odradzam. Studenci na początku semestru  przynoszą mi mnóstwo różnych dzieł literackich i staram się to wszystko przeczytać. No i wybieramy, rozmawiamy. Wtedy sobie bardzo często zaznaczam, co jest dla mnie istotne, albo co jest interesujące, do  czego można by się było odnieść tworząc taką etiudę. Z jednej strony to świetny czas, z drugiej strony jak się naraz przeczyta mnóstwo rzeczy w pociągu, czy przed snem, czy w każdym wolnym momencie, to one się kotłują w głowie, a potem z niej wylatują.

I po jakimś czasie np. ktoś mówi coś o jakiejś książce, a ja sobie myślę „przecież to czytałam kiedyś”. Co gorsza: przypomina mi się motyw literacki, ale nie mogę sobie przypomnieć w jakim to było opowiadaniu. 

J.S.: A studenci cię inspirują? Czy masz tak, że coś u nich zobaczysz takiego co ci podsuwa pomysły czy bardziej ty musisz im dawać asumpt do działania?

A.M.: To absolutnie działa w dwie strony. Powinno działać w dwie strony. Myślę, że jest różnie, bo każdy student pracuje inaczej, każda grupa jest inna, każda etiuda to wyjątkowa historia. Bardzo często jestem bardzo zafascynowana tematem, który oni proponują, myślę o nim, mamy grupę roboczą, gdzie wymieniamy się pomysłami i uwagami. Oni mi tam wysyłają zdjęcia tego, co przygotowują, czasem także zdjęcia fragmentu z książki, ja tego wtedy staram się nie oceniać, tylko dzielimy się pomysłami,  refleksjami, wątpliwościami. Mogę się do tego bezpośrednio odnieść, przedyskutować, a jeśli wszystko się zgadza, w końcu po prostu powiedzieć „super, róbcie dalej”, bo oni potrzebują też takiego wiatru w żagle.  Wolę raczej unikać sytuacji, że to ja jestem inicjatorem na zajęciach – to ma być ich. Jeżeli ja bym zdominowała naszą pracę, to za bardzo byłoby czuć mnie, a nie o to chodzi.  Staram się, żeby pomysły jak najbardziej wychodziły od studentów i żeby czuli wolność w tym, co tworzą.

K.R.: Powiedziałaś ciekawą rzecz: że jeśli chodzi o literaturę, to im większa literatura tym trudniej zawrzeć to w małą formę. Co najlepiej poddaje się adaptacjom? Przypuszczam, że klasyczne, długie powieści raczej nie.

A.M.: Przede wszystkim, mamy ograniczenie czasowe. Jest wręcz niemożliwe, mając różne inne zajęcia, stworzenie dużej formy  teatralnej. Nakłaniam by etiudy studenckie trwały maksymalnie trzydzieści, czterdzieści minut. A co np. można przeprowadzić z „Idioty” Dostojewskiego w czterdzieści minut? Wtedy trzeba wybrać jedną maleńką, konkretną rzecz, bo jak zacznie się mówić o wszystkim, to nie powie się o niczym. Dlatego im studenci przynoszą obszerniejszą literaturę, tym ja mam większe wątpliwości i tym bardziej, oponuję za  wyborem jednego elementu (motywu,  monologu ). W moim przekonaniu, lepiej stworzyć świetną miniaturkę, niż kulawe monstrum.  Nawet króciutka etiuda, jeśli ma ręce i nogi może być świetna, i bardzo dobrze funkcjonować na różnych festiwalach, czy w ramach różnych wydarzeń kulturalnych. 

J.S.: Ważna jest też interdyscyplinarność: film, obraz…

A.M.: Tak, absolutnie. Umiejętność zestawiania motywów i inspiracji, umiejętność „linkowania” to jest podstawa.

J.S.: Jak wygląda twoja domowa biblioteka? To są raczej książki, które sama kupujesz czy dostajesz?

A.M.: Raz zażyczyłam sobie na urodziny od znajomych całą listę książek – prezentów. To książki bardzo różne od historii filozofii po albumy, zbiory prac. Były na niej bardzo różne pozycje… Bardzo lubię albumy z historią architektury i rzeźby

K.R.: Gromadzisz książki?

A.M.: Raczej nie. Bardzo cenię biblioteki i czytelnie. Kocham nad życie czytelnię przy Świętojańskiej chociaż jest  oldschoolowa. Pisząc doktorat często tam przesiadywałam, nawet nie wypożyczałam, raczej pracowałam na miejscu. Rezerwowałam książki i wolałam siedzieć nad nimi tam, niż w domu. W domu to są cztery etapy: w pierwszym etapie siedzę, w drugim się opieram, w trzecim już tak lekko leżę, a w czwartym chrapię (śmiech).

K.R.: Też wolę w bibliotece, wtedy mogę się bardziej skoncentrować.

A.M.: Bardzo sobie też cenię PDFy, jeśli mogę pobrać książki, to super. Tak też zbieram książki.

J.S.: A jaki teatr teraz najbardziej lubisz?

A.M.: Teraz mnie najbardziej inspiruje szeroko pojęty teatr przedmiotu. Kiedy robimy świat i magię niby z niczego. Tzn. tak jak tu teraz siedzimy, układamy z tych przedmiotów na stole. Zależy jak to oświetlimy i w jaki sposób będę prowadzić narrację z użyciem tych przedmiotów, to one się wtedy stają metaforą, to jest magiczne i piękne. Lubię teatr lalkowy oparty na umowności, abstrakcji. Kręci mnie także realizm magiczny, który rodzi się z takich form lalkowych, oraz z przedmiotów.

J.S.: Lubisz przedstawienia monochromatyczne? Oszczędne środki?

A.M.: A pytasz w odniesieniu do naszej rozmowy o książkach dla dzieci, że bolą mnie oczy (śmiech). Nie, niekoniecznie. W teatrze to co innego. To zależy, jaki damy temu kontekst, może być bardzo kolorowo, nie musi być przy tym boleśnie.

J.S.: A czy jeszcze grasz na jakimś instrumencie?

A.M.: Nie, teraz mnie raczej zapraszają różni twórcy, abym coś zaśpiewała. Śpiewanie – lubię.  Chciałabym zagrać na jakimś instrumencie podczas spektaklu…

J.S.: A na jakim?

A.M.: (śmiech) no niewiele tego mam: flecik prosty, ukulele, fortepian (śmiech).

K.R.: A co było pierwsze: muzyka, literatura, teatr?

A.M.: Muzyka, ponieważ byłam w  szkole muzycznej – dziennej. Nie znałam świata poza gronem wybranych snobistycznych artystów w wieku 7 – 14 lat, którzy sądzili, że są lepsi niż wszyscy inni (śmiech). Ta szkoła, to była taka szkoła wybrańców i myślę, że to trochę pierze mózg takiemu siedmiolatkowi czy dziesięciolatkowi. Mi się potem tak spodobało w liceum, wszyscy „niewybrani” ludzie byli  super, a nawet niektórzy byli bardziej super niż ci super „wyjątkowi” z podstawówki muzycznej (śmiech). Zachłysnęłam się tym prawdziwym życiem, i wtedy pojawił się teatr.

Poza tym w szkole podstawowej bałam się strasznie, że się pomylę grając na fortepianie, po każdym egzaminie powtarzałam: „nie poszło mi, no nie poszło mi”. A potem okazało się, że wychodzę na scenę w teatrze (wtedy jeszcze młodzieżowym)  i to nie ma znaczenia czy się pomylę. Nie muszę się tym stresować. Potem nawet odkryłam ,że wszystko , co „ nie wyjdzie” można przekuć w nową jakość.

J.S.: To ogromna presja i u muzyka i u aktora. Pamiętam, że Oskar Hamerski mi opowiadał o koszmarach różnych zawodów. Koszmar reżysera to taki, kiedy śni, że wszyscy aktorzy grają zupełnie inaczej niż chciał, niż było na próbach, aktor, że zapomni tekstu…

A.M.: A właśnie. Albo koszmar, że się coś grało 8 lat temu, i zaraz się to gra znowu i nie ma wznowienia. A wiecie jaki miałam ostatnio sen teatralny, że moją teściową była Krystyna Janda.

K.R. i J.S.: (śmiech)

A.M.: Ja jej nie znam osobiście. Szanuję ją i cenię, a tu była moją świetną teściową, to nie był koszmar tylko przedziwny sen. Żeby nie było, nie zaminiłabym mojeje prawdziwej teściowej na żadną inną.

K.R.: Jak się przygotowujesz do roli? Gdzie szukasz inspiracji? Czy to jest raczej literatura czy filmy?

A.M.: Różnie, ale często są to filmy i muzyka. Jestem słuchowcem, więc dużo muzyki.

Agnieszka Makowska w ,,Mistrzu i Małgorzacie” w reż. Magdaleny Miklasz w Teatrze Dramatycznym, fot. Kasia Chmura.

K.R.: A jak się przygotowałaś do roli kota Behemota w Teatrze Dramatycznym?

A.M.: IX symfonia Beethovena i „Mechaniczna pomarańcza”, czytałam też artykuły o seryjnych mordercach i psychopatach. Oglądałam też różne reportaże o zbrodniach, bo Behemot jest łobuzem. Słuchałam często przed spektaklem Beethovena.

J.S.: Świetny jest ten spektakl w reżyserii Magdaleny Miklasz.

A.M.: Dużo jest w tym spektaklu wolności. Bardzo to sobie cenię.

J.S., K.R.: Dziękujemy za rozmowę!

A.M.: Dzięki!


Agnieszka Makowska – absolwentka wydziału aktorskiego  Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie, Wydziału Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku ( Filii w Białymstoku), obecnie wykładowca tejże uczelni. Ma na swoim koncie współpracę z Teatrem Adama Walnego, Kompanią Doomsday, Vilde&Vogel Figurentheater, Teatr Pleciuga w Szczecinie, Piwnica przy krypcie w Szczecinie, Teatr Nowy w Łodzi, Łaźnia Nowa w Krakowie, Teatrem Dramatycznym w Białymstoku, Teatrem Syrena w Warszawie , Teatrem Malabar Hotel , a także role w projektach filmowych, telewizyjnych i internetowych. Obecnie współpracuje z Teatrem Dramatycznym w Warszawie, Teatrem Rampa w Warszawie Teatrem na Pradze, oraz Teatrem Figur w Krakowie.